środa, 29 lutego 2012

Warrrkocz!!!

Post-bonus, bom z siebie nieprawdopodobnie dumna.

Zaplotłam sobie warkocz - sama!

Tak, jest krzywy, tak, z boku głowy, ale tymi ręcami żem go uczyniła!

Oto dowód:

















Ale jestem fajna, co? :D

Wiosna, pora radosna (i błotnista)

  Pomimo tego, że do kalendarzowej wiosny zostały jeszcze 3 tygodnie, mój mózg wszedł już w okres wzmożonej aktywności - czytaj: mam cholernie dużo dziwnych pomysłów.

 Raz: przez najbliższy miesiąc testuję opisaną ostatnio metodę OCM - jak do tej pory sprawuje się rewelacyjnie.


 Dwa: intensywnie reanimuję zasuszone i połamane jak nieszczęście włosy. Co za tym idzie - rezygnuję z super-hiper markowych kosmetyków pełnych silikonów, na rzecz zestawu:

- olej kokosowy,
- olej amla,

- mgiełka Radical,
- aloesowy balsam Mrs. Potter's (do mycia, zamiast szamponu),
- szampon Eva Natura z czarną rzepą, skrzypem i łopanem,
- odżywka Isana Professional z olejkiem arganowym,
- maska Biovax, wzbogacona ręcznie miodem,
- maska Alterra z granatem i czymś tam :P
 ...oczywiście nie wszystko na raz, tylko w rozsądnych kombinacjach.

 Odstawiam suszarkę, przestaję czesać się co kwadrans (swoją drogą - niezła obsesja...), końcówki zetnę własnoręcznie (taka będę zdolna, a co!) i zobaczymy, jak kłaki zareagują na kurację.



 Trzy: z kombinacji "autobus-tramwaj-metro-atak szału" przesiadam się na rower. Tak, kończy mi się bilet, nie, nie mam pieniędzy na następny :] Ciekawe, jak długo wytrzymam.

 Cztery: Co tu dużo mówić - dupsko urosło mi jak szafa. Nie zamierzam zwalać tego na źle dobrane pigułki i koniunkcje gwiazd, po prostu spasłam się przez zimę :D Niestety, moim naciągniętym do granic przyzwoitości spodniom nie jest do śmiechu; jedna para poległa tydzień temu, gdy próbowałam przesadzić nogę nad bramką w metrze. Suchy trzask, świeży powiew poniżej pleców i przez resztę dnia wszyscy chętni (patrzący pod odpowiednim kątem) mogli podziwiać mój poślad odziany w majtki Marks&Spencer. Także - basta, tłuszczu, won z mych bioder! Do zrealizowania tego celu przyda się punkt trzeci, a następnie...

 Pięć: Bieganie. Buty, drogie, dobre i potwornie brzydkie. Wydałam na nie kupę kasy i wypadałoby w końcu zacząć ich używać regularnie, a nie od wielkiego dzwonu. Mam takie nieśmiałe marzenie - uczestnictwo w maratonie. Może by tak... za rok?

 Sześć: Ojciec mój szanowny zakupił grunt pod miastem. Jako absolutny maniak uprawiania roślinek doznałam niemalże apopleksji z entuzjazmu i przez zimę zebrałam pokaźną kolekcję rozmaitych nasion, wyrysowałam co gdzie posadzę, ba, pewnego wieczoru przy winie skonstruowałam nawet excelowską tabelkę z okresami wegetacji... Pierwsze przekopanie przyszłej ziemi uprawnej zaplanowałam już na najbliższy weekend :)

 Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że wszystkie powyższe punkty zamierzam wcielić w życie w marcu...
...może poza maratonem.

niedziela, 26 lutego 2012

OCM... OCB?

Pryszcze, wągry, syfy, zaskórniki - słowem: trądzik. Zaatakował mnie, jak większość populacji, w okresie dojrzewania. Nie był na szczęście zbyt agresywny, bo nie zostawił blizn, ale do dziś lubi o sobie przypomnieć, uświetniając dnie po imprezach, stresie lub nieprzespanych nocach.

Rady rodziny opierały się na zestawie: wietrz, szoruj, susz. A więc wietrzyłam, szorowałam, suszyłam alkoholowymi specyfikami, i faktycznie, JAKBY pomagało - dopóki kosmetyczka, u której w końcu wylądowałam, nie orzekła, że moja cera świeci się i ocieka sebum, bo się po prostu BRONI - przed tarciem i zasuszaniem...

Po zmianie pielęgnacji przez lata było dobrze. Dopóki, mieszkając z domu rodzinnym, było mnie stać na krem i żel po 5 dych tubka, dopóki mogłam jeść co chciałam i wyspać się do oporu w każdy weekend - twarz dawała sobie radę, przyozdabiając się okazjonalnym syfkiem lub dwoma raz na miesiąc.

Niestety, okres cielęcy się skończył, wyniosłam się na swoje, zaczęłam oszczędzać - bo skoro to krem i tamto krem, to co za różnica? Że cera ma dziwny kolor, że pojawiają się plamki - no cóż, nie mam już 16 lat, tylko dychę więcej... Że ciągnie? Że się łuszczy, że znowu wysypało...? Pewnie jem za mało warzyw...

Słowem - w glorii i chwale doprowadziłam swoją dwudziestosześcioletnią facjatę do ruiny. Znowu.

ALE!

Przypadek (ze szczyptą mojego pracoholizmu) sprawił, że odkryłam bardzo ciekawą metodę na opanowanie zapuszczonej jak nieszczęście cery. Otóż w pracy poproszono mnie o wykonanie przeglądu blogów urodowych do pewnego projektu. 

Zasadniczo byłam dość mocno sceptycznie nastawiona do osób, które świata poza smarowaniem, nacieraniem i upiększaniem nie widzą świata, do tego stopnia, że postanawiają wrażeniami z użytkowania nowego kremu podzielić się ze światem... Po czym wsiąkłam! Odkryłam, z niemałym zaskoczeniem, że owszem, jest pewna (niewielka) grupa blogerek, które piszą o "puderkach, kolorkach i pazurkach" (z tytułami w Comic Sans), ale zdecydowanie przeważają dziewczyny i panie piszące rozsądnie, konkretnie i po prostu DOBRZE. Od bloga do bloga, od notki do notki, od zdania do zdania - trafiłam na frapujące hasło - OCM.

Ki diabeł?

OCM, czyli Oil Cleansing Method. W dużym skrócie: miesza się olej bazowy z olejem rycynowym, masuje tą miksturą lico przez około dwie minuty, następnie nakłada bardzo gorący ręcznik na twarz, wyciera nim dokładnie olej i spłukuje lodowatą wodą.

ZGROZA. Przed oczami stanęła mi twarz, na której można smażyć jajko, koła rozmazanego tłuszczem makijażu wokół oczu, oraz przylegające raz na zawsze przezwisko "człowiek-frytkownica". Użytkowniczki zachwalały jednak - żaden olej nie zostaje, wszystko wsiąka, a twarz nabiera gładkości podobnej pupce niemowlaka. Jak to możliwe?

Postanowiłam sprawę dogłębnie przemyśleć. Przypomniały mi się słowa kosmetyczki o skórze broniącej się przed przesuszeniem, jednak wciąć wcieranie czystego tłuszczu w przetłuszczającą się twarz wydawało mi się bluźnierstwem. Właściwie wszystko, wraz z olejem rycynowym, który kupiłam kiedyś w celu (bardzo nieudolnej, jak wiem teraz) pielęgnacji włosów, miałam w domu. Wracając z pracy za śmieszne pieniądze dokupiłam olej kokosowy i migdałowy (Kuchnie Świata FTW), przygotowałam ręczniczek, olejki, związałam włosy, głęboki wdech... i nałożyłam dekokt na twarz.

Ciepło, miło. Masuję. No, nie takie głupie, muszę powiedzieć. Twarz, rozmasowywana opuszkami zaczyna mrowić, chyba dawno nie poświęcałam jej takiej uwagi, jak teraz. Czoło, nos, broda, policzki, skronie. Olej jest zadziwiająco wydajny, wystarcza dosłownie kilka kropel, a w trakcie masowania zdaje się gdzieś znikać. Moczę ręcznik w gorącej wodze, składam, wyżywam i PAC na twarz. Jest bardzo ciepły, ale absolutnie do wytrzymania. Przyciskam go mocniej i czekam, aż wyraźnie ostygnie, po czym wycieram nim twarz. Z lustra patrzy na mnie wściekle różowy, ale bezbłędnie matowy pyszczek. Ochlapuję się zimną wodą, czując, jak ściąga mi się skóra (jak to, kurde, możliwe??) i jeszcze raz patrzę w lustro.

Powoli wracają mi normalne kolory. Z początku nie widzę żadnej super zmiany, jednak po chwili dostrzegam, że pory są JAKBY mniejsze, zniknęły suche skórki na policzkach, kolor TROCHĘ się wyrównał... no cóż, w dotyku faktycznie nie ma porównania, mam skórę jak po zabiegu algowym, czy innej maseczce. Za 1/1000 ceny...

Następnego dnia spodziewam się właściwie wszystkiego - od pustyni, po morze sebum i wysyp paskudztwa. Owszem, nos się łuszczy lekko (katar od tygodnia), ale reszta jest w idealnym porządku - jakbym właśnie umyła twarz. Teoretycznie (i w idealnym świecie, gdzie nie stoi się w godzinnych korkach) OCM powinnam wykonać także rano, ale po prostu nie mam na to czasu (ani chęci).

Trudno mi powiedzieć, jak ta kuriozalna (zdawałoby się) metoda sprawdzi się u mnie na dłuższą metę, bo jestem ledwo po 3 użyciach. Po każdym zabiegu mam wrażenie, że skóra wygląda ociupinkę lepiej, aczkolwiek dziś przywitał mnie widok jednego, maleńkiego pryszczyka na kości policzkowej (nigdy się tam nie pojawiały). Zastanawiam się, na ile to zasługa olejów, a na ile masażu i poprawy ukrwienia, choć fakt, drugiego dnia dodałam do mieszanki więcej oleju migdałowego, by zredukować zawartość rycynowego, który STRASZNIE wysusza i ściąga.

Jak wymieszać olej?

Skóra tłusta: 30% oleju rycynowego + 70% oleju bazowego (lub ich mieszanki)
Skóra normalna: 20% oleju rycynowego + 80% oleju bazowego
Skóra sucha: 10% oleju rycynowego + 90% oleju bazowego.

Co może być olejem bazowym? Właściwie każdy olej - chociażby słonecznikowy (choć oczywiście warto, by był nierafinowany, eko, fair-trade etc.), natomiast w częstym użyciu są: kokosowy, migdałowy, arganowy, macadamia, jojoba, lniany, krokoszowy i jaki tylko przyjdzie potencjalnemu użytkownikowi do głowy. Silnikowy raczej odpada.

Co można dodać? Niektórzy polecają olejki eteryczne, np. olejek z drzewa herbacianego. Ma on właściwości odkażające i ściągające. Myślę, że może się sprawdzić również rozmarynowy i szałwiowy, jednak ja osobiście jeszcze nie próbowałam.

Dla kogo? Prościej raczej powiedzieć, dla kogo nie - nie poleca się tej metody przy silnym, ropnym trądziku (brutalnie mówiąc, pękające syfy + otwarte pory + ciepło = więcej syfów) i osobom z pękającymi naczynkami.

Strasznie jestem ciekawa, co będzie dalej. Staram się nie nastawiać, że odkryłam pielęgnacyjne Eldorado, ale dopóki ta metoda będzie się sprawdzała - to czemu nie?

sobota, 25 lutego 2012

3, 2, 1... Launch!

 Nadchodzi taki moment w życiu żółwia, że postanawia on zmienić coś w swoim życiu.

 Nie wierzę w noworoczne postanowienia; obietnice wymuszone przez okoliczności są, zasadniczo, guzik warte. Postanowienie, które podjęłam pewien bliżej nieokreślony czas temu brzmi: podejmować decyzje, zmieniać się i nie oglądać za siebie KAŻDEGO DNIA.

 Mam głowę wściekle pełną pomysłów - na wszystko. Człowiek żyje po to, by badać, odkrywać, smakować, czuć - i cieszyć się tym. Nie wierzę w ascezę - jest ona dla mnie osobliwym wynaturzeniem. Więc, od jakiegoś czasu, badam, odkrywam, smakuję i uczę się czuć - każdego dnia na nowo.

 Będzie zatem o zmianach, o doznaniach, przypływach i odpływach, woniach, kolorach i fakturach. O poszukiwaniu cielesnej i duchowej perfekcji.

 Zatem - start.