czwartek, 12 kwietnia 2012

Starcie z drożdżami - dzień 1

 Są straszne.

 Zalane wrzątkiem w celu unieszkodliwienia, rozsiewają okropny zapach w całym mieszkaniu. Nie przestają śmierdzieć nawet zmieszane z mlekiem i pięcioma kopiastymi łyżkami białka waniliowego dla sportowców. Smakują... po prostu strasznie.

 Wypiłam - po długich bojach z automatycznym odrzutem, krzywiąc się jak małe dziecko i wijąc jak piskorz - pół kostki (50 g) surowych drożdży piekarskich. Na myśl o powtórce jutro - robi mi się słabo.

 Następnym razem muszę zrobić mniej płynu - trudno, będzie bardziej treściwy, ale wypiję go szybciej i może mnie tak nie skręci.

wtorek, 10 kwietnia 2012

Motywacja

 Nic nie motywuje mnie tak, jak wyzwania.

 Motywacja pierwsza - strach.

 Nie wiedziałam, że będzie aż tak źle. Mimo, że tak naprawdę w piątek nic poważnego się nie stało, gdy dziś wyjechałam w drogę do pracy, z trudem panowałam nad czającym się wybuchem paniki. Samochody, światła, dziury, pasy, które trzeba zmienić we właściwych momentach, nie mając pewności, co czai się z tyłu (bo obrócić się można, pewnie, tylko wtedy nie widzi się, co jest z przodu i średnio panuje się nad kierownicą...) - słowem: masakra.

 Nie byłabym jednak sobą, gdybym nie postanowiła tego zębatego potwora, paniką zwanego, zwalczyć. Więc walczę, choć na myśl o wyjściu z domu i włączeniu się do ruchu robi mi się słabo.

 Co więcej, gdybym teraz przestała... Byłoby mi strasznie, ale to strasznie wstyd - bo pół firmy patrzy na mnie co najmniej jak na weterana Wietnamu, skrzyżowanego z Robocopem i jakoś nie jest mi z tym bardzo źle ;)

 Motywacja druga - Endomondo, czyli inni widzą.

 Namówiona przez kolegę, ściągnęłam na swojego smartfona aplikację, która za pomocą modułu gps oraz wprowadzonych danych, na bieżąco zlicza, ile spala się podczas spaceru/jazdy na rowerze/biegania, tudzież jednej z ok. 30 innych dyscyplin. Cały urok tego zacnego programu polega jednak na tym, że wszystkie te dane publikowane są w serwisie endomondo.com i dostępne dla ludzi z całego świata. Umożliwia to porównywanie wyników z innymi, oraz uczestnictwo - na odległość - (niejednokrotnie wielu tysięcy kilometrów) w przeróżnych wyzwaniach, np. na ilość kilometrów przejechanych na rowerze, bądź kalorii spalonych podczas biegania.

 I powiem, że mało co motywuje tak silnie, jak świadomość, że jakaś 40-letnia pani, o kształcie zbliżonym do pączka, właśnie wyprzedza mnie o 10 miejsc, bo spacerowała przez kwadrans z kijkami...

 Motywacja trzecia - to działa!

 Tak, mam zakwasy, tak, czasem ktoś zatrąbi, tak, dojeżdżam do domu spocona jak mysz z nerwów... ale to działa. Mój luby przestał patrzeć na mnie jak na wariata, kolana i zadek przestały boleć, a waga spokojnie, niespiesznie opada w kierunku bardziej 60, niż 65.

 Motywacja bonusowa - zróbmy to razem.

 Schadenfreude w Kole Gospodyń Wiejskich, czyli wyzwanie rzucone przez Anwenę:





OCB? Krótko: przez miesiąc będę piła roztwór drożdży i obserwowała ich wpływ na włosy, skórę i paznokcie.

 Spodziewam się: walki z pawiem, wysypu pryszczy (które to, dzięki OCM, jakoś wyprowadziły się ode mnie i rzadko zaglądają), zgagi, no, i jakoś na samym końcu, ekspresowego porostu sierści na głowie.

 Aktualnie rzeczona sierść w miejscu kontrolnym ma 43 cm długości, od skóry po końcówki licząc i prezentuje się następująco:

43 cm kudłów - i wciąż rosną!




 Sama jestem pod wrażeniem ;)

piątek, 6 kwietnia 2012

Pierwszy dzwon

  No to zaliczyłam wypadek.

 Krótko: nic mi nie jest, rower cały, kierowca winien, była policja, doszło do ugody i cacy. Tylko, że nie wiem, jak wsiąść teraz na rower i się nie trząść. Bo, de facto - mogłam jechać wolniej. Mogłabym mieć sprawniejsze hamulce. Mogłabym jeździć autobusem...

 O tym, jak kierowcy (nie wszyscy - mówię to uczciwie) traktują rowerzystów, można by napisać epos. Tu akurat poszło o to, że "myślał, że zdąży" i nie zatrzymał się przed przejściem. Nie dalej niż wczoraj, na jadącą dobrym pasem, dobrą jego stroną, jakiś pajac wrzasnął "SUKO!" - z bliżej niesprecyzowanego powodu.

 Po chodnikach nie wolno, chyba, że leje, albo dozwolona prędkość na ulicy przekracza 60. Ścieżek - praktycznie nie ma, lub są takiej jakości, że można stracić zęby. Wychodzi na to, że - paradoksalnie - na jezdni jest bezpieczniej. Zresztą - wypadek przytrafił mi się, gdy przejeżdżałam ścieżką przez ulicę. Kilka dni temu, jadący na czerwonym wariat niemal zabił mnie na przejściu dla pieszych.

 Uff, starczy żali. Stało się i nic z tym fantem nie zrobię - muszę natomiast jak najszybciej się przemóc, by strach przed drapieżnymi samochodziarzami nie sparaliżował mnie na amen.

 Cel: Leroy Merlin - zakup rosiczki. Niestety, ziemiórki czują się wspaniale i nie zamierzają dać moim siewkom spokoju. Za cel obrały sobie ślicznie wschodzące karczochy (miód na moje, zbolałe po niewypale z bawełną, serce) i nawet żółte lepy, kuszące słoneczną barwą i upstrzone ciałami poległych choler nie są w stanie ich zniechęcić.

 Dziś postanowiłam wykorzystać broń biologiczną - w tym celu w 100 ml wody ugotowałam kilka ząbków czosnku i tytoń wykruszony z jednego papierosa, a następnie miksturą, domieszaną do roztworu środka chemicznego spryskałam starannie ziemię we wszystkich doniczkach. Czy pomoże - się okaże. Jak wspominałam - nie będzie ziemiórka siewek mi żarła!

środa, 28 marca 2012

Złość

 Na siebie głównie, a jakże.

 Bo kupując rower, nie przyjrzałam się kołom. Uwierzyłam miłemu panu, który napisał, że opony są nowe - chociaż wymieniający je w piątek pan w serwisie nie mógł wyjść z szoku, że trzymały się felgi - bo dosłownie rozsypały się w rękach. 100 zł poszło w nowe opony.

 Zła jestem, bo nie urodziłam się z dodatkową parą rąk, i choć w sobotę skopałam dodatkowe 15 m2 ogródka, to w niedzielę już za cholerę nie byłam w stanie tej powierzchni wypielić z perzu.

 Złość mnie ogarnia, bo choć żywię się zdrowo, w niedzielę przejechałam łącznie 50 km i jeżdżę niemal codziennie - to dupsko nie chce maleć, a waga złośliwie stoi w miejscu.

 Wkurzona chodzę, bo mimo masek z miodem, olejów i delikatnych szamponów, po każdym myciu z odpływu wyciągam kołtun, a przy rozczesywaniu końcówek mam ochotę wyć, kląć i złorzeczyć.

 I w ogóle argh i grr.

 A w weekend ma lać i pewnie z pielenia cz. 2, tyczenia ścieżek i siania łubinu, by co nieco glebę reanimować po latach leżenia odłogiem, guzik wyjdzie.

 Suchy plan obsadzeń wygląda następująco:

 Tipi będzie trójkątną konstrukcją z gałęzi,  po której planowo ma wspinać się groszek, zaś w przyszłym roku nasturcja. Karczochy planowo mają wytrzymać więcej, niż jeden sezon, jednak wszystko zależy od tego, czy wyrosną dość mocne, by po odpowiednim przykryciu, przetrwać zimę. Są dość wymagające, dlatego obawiam się, czy dadzą radę, jednak to w powyższym zestawieniu jedyna roślina, która potrzebuje gleb żyznych i dobrze uprawionych. A nuż się uda :)

czwartek, 22 marca 2012

Jezus Maria, Awaria, Biegnij!

 Żeby nie było zbyt pięknie, musiała przytrafić mi się awaria.

 Jak wygląda jeżdżenie po mieście rowerem wie każdy, kto choć raz próbował; Ścieżki rowerowe są wszędzie tam, gdzie akurat nie są nam potrzebne, nawierzchnia gładka jest głównie na ulicy, a w środku najbardziej dogodnej trasy lubią wyrosnąć schody lub chociażby okazały krawężnik. Niestety, wszystkie te uroki dają się we znaki nie tylko pośladkom, ale również samemu, biednemu rowerowi. Tak też było i tym razem, gdy podczas środowego rajdu na trasie Mokotów-Praga-Szczęśliwice nagle zrobiło mi się jakoś twardziej, a felga zaczęła smutno stukać o podłoże.

 Eeeyup, puścił zawór w tylnym kole.

 Zgrzytając zębami zmuszona byłam skorzystać z uroków zbiorkomu, a po pracy w podskokach udałam się do najbliższego serwisu w celu wymiany dętki.

 Proste? Na oko.

 Po pierwsze, okazało się, że rozmiar mych kół jest nietypowy. Po drugie, dętka sama w sobie nie stanowiła problemu, jednak okazało się, że stan opon nie tyle, pozostawia wiele do życzenia, lecz właściwie należałoby się modlić, by nie rozpadły się w rękach, lub na pierwszym lepszym wyboju. Po trzecie, patrz po pierwsze, a co gorsza, jako, że rower mój ma być sexy-retro-hipster etc., to bez białych boków - ani rusz.

 Mówiąc krótko - kanał, opony na gwałt potrzebne, a na rowerze mogę jeździć, ale bardzo nisko, bardzo powoli i bardzo przy krawężniku, coby się nie zabić.

 Szczęśliwie, oponki z białymi bokami zostały zlokalizowane na Mokotowie, prawie po drodze do domu. Po 35 zł sztuka. Trudno, będę jeść kartofle z margaryną, ale bez roweru jest mi źle.

 Tak źle, że wieczorem postanowiłam spożytkować nadmiar energii i zainaugurować sezon na bieganie.

 Dwa lata temu postanowiłam zacząć biegać, więc kupiłam buty. Buty są potwornie brzydkie, jak na moje warunki były koszmarnie drogie i... niebiańsko wręcz wygodne. Nic mi się nie ślizga, nie wykręca, nie dudni i nie klapie o podłoże - bajka.

 Efektem ich zakupu są nieustanne wyrzuty sumienia.

 Bo stoją na korytarzu i są brzydkie i drogie całym swoim srebrno-błękitno-białym obuwniczym jestestwem. Więc w końcu nie mogę już znieść ich milczącego emocjonalnego szantażu, przywdziewam dres i idę biegać.

 Bieg to może naciągane określenie, zwłaszcza po drugiej przerwie. Idę o zakład, że wyglądam przekomicznie, truchtając w tempie spacerowym tak, że ledwo nogi od ziemi odrywam, z lekkim wytrzeszczem i chwilami rozdziawioną paszczą.

 Nie zamierzam się jednak rozwodzić nad kwestiami estetycznymi - ostatnim pytaniem, jakie należy sobie zadawać podczas uprawiania jakiegokolwiek sportu to "Jak wyglądam?". Buty do biegania były, są i będą szpetne, ale też mają spełniać określone funkcje: amortyzować, podpierać, wentylować. Mimo ich pozornej toporności - stopa się w nich praktycznie nie poci. Serdecznie nie polecam biegania w obuwiu do tego nieprzeznaczonym. Tak, buty do biegania są drogie - ale dobrze dobrane są warte każdej wydanej na nie złotówki. Z ręką na sercu to mówię. Dres - ma nie krępować ruchów i nie plątać się wokół kończyn. Odblaski mile widziane. Bielizna - nie ma co ukrywać, najlepiej sportowa. Każda kobieta, nawet średnio bujnie obdarzona, wie, dlaczego. T-shirt - tu akurat porwałam się kiedyś na dwie koszulki termoaktywne i zakupu tego nie żałuję, aczkolwiek uspokajam: zwykła bawełna też się sprawdzi na początku, z prostego powodu: czego człowiek nie założy, jak kosmicznej technologi, po kwadransie takiego emeryckiego truchciku będzie pływał w pocie. Kurtka - osobiście biegałam dziś z tej rowerowej z Lidla. Ma odblaski i wywietrzniki, a jednocześnie izoluje przed wiatrem.

 Co tu dużo mówić, w całym tym ekwipunku nie wygrałabym raczej 1 miejsca na Top Stylizację. Ale tak, jak pisałam wyżej - to ma sens.

Choć z początku tętno skacze absurdalnie, oczy zalewa po (a powtarzam - truchtam ledwo-ledwo), to nagle myśli oczyszczają się, oddech i bicie serca wyrównują, a krok - wydłuża. Zauważam, jak moje własne ciało mówi mi, co może i ile jeszcze da radę. Nie należy się łudzić, że będziemy wyglądać jak z reklamy Reeboka, czy innego plakatu motywacyjnego. 

Wydobyte z Pinterest
 Przy odrobinie dobrej woli i życzliwości dla możliwości swojego ciała, bieganie nas nie zarżnie. Tak, będą zakwasy. Tak, będziemy mokrzy. Ale nie będziemy nieżywi, dyszący i rozedrgani. A mięśnie będą twardnieć, tłuszczyk będzie znikał i naprawdę, NAPRAWDĘ będzie nam coraz lepiej.

sobota, 17 marca 2012

Ogrodniczo

 Waga poranna: 62,3 kg. Jest postęp!

 Dziś się zmęczyłam. Najpierw - 12 kilometrów na dworzec, 40 minut pociągiem i 13 km na działkę. Następnie - bita godzina machania łopatą i zdzierania piętnastoletniej darni, w celu założenia ogródka warzywnego. Nie czuję nóg, jutro nie będę czuła ramion, ale kij z tym - jechałam i pracowałam w koszulce z krótkim rękawem - a nie ma nawet jeszcze kalendarzowej wiosny!

 Jutro mam nadzieję na kontynuację prac ziemnych. Zmierzyłam pH - jest niskie, około 5. Niestety, na wapnowanie jest już za późno - zrobię to dopiero na jesieni. Mimo wszystko mam nadzieję, że moje wymarzone, wyśnione roślinki jednak dadzą sobie radę, zwłaszcza, że potraktowałam już skopaną grządkę nawozem, który POWINIEN nieco ustabilizować pH na sensowniejszym poziomie.

 Niestety, poniosłam klęskę przy wysiewie nasionek bawełny do krążków torfowych, przez własną głupotę. Na jesieni postanowiłam zasadzić cebulki szafirków, jednak w połowie skończyła mi się ziemia. Co zrobiło inteligentne dziecko? Wzięło ziemię z dworu, bo akurat robotnicy kładli nowe rury. I wszystko było cacy, dopóki po mieszkaniu nie zaczęły latać małe, upierdliwe muszki podobne do owocówek. Olewałam je, choć mój luby marudził, że kończy mu się ściana do ich mordowania. W końcu, gdy te cholery zaczęły być wszędzie, zaczęłam zgłębiać temat; ewidentnie wyłaziły z doniczki z trefną ziemią, a roślinki w niej, jakoś tak mizernie rosły... Poszukiwania w góglu przyniosły odpowiedź - ziemiórki! To, co przeczytałam, nie wywołało mojego entuzjazmu: pal diabli formy dorosłe, bo te są TYLKO upierdliwe, ale larwy... wpierniczają korzenie młodych roślin! Niespiesznie przymierzałam się do eksterminacji, gdy wczoraj zajrzałam do mojej bawełny, która jakoś nie chciała wschodzić... I zobaczyłam kłębiące się "robale". BRRR!

 Jeszcze tego samego dnia załatwiłam pestycyd (FASTAC 100 EC), którym sowicie oblałam wszystkie rośliny w mieszkaniu. Larwy jakby straciły rezon, ale postanowiłam na wszelki wypadek wyciągnąć nasiona i umieścić w nowych doniczkach. Niestety... rozpadły mi się, a właściwie rozpełzły w rękach :( Wszystko wylądowało w koszu, a ja mam nauczkę. Podobno na własnych błędach człowiek uczy się najlepiej... Na pocieszenie dodam, że dziś, po całodziennym wietrzeniu mieszkaniu, muszek nie widać, a normalnie było ich od cholery.

 Tak, czytałam o naturalnych metodach pozbycia się tych paskudztw. Czytałam też, że nikomu nie pomogły na zawsze, więc poleciałam pestycydem. Mam nadzieję, że się ziemiórek pozbędę raz na zawsze!

wtorek, 13 marca 2012

Porwałam się z nitką na włoski

 Po ojcu, poza ciężkim jak głaz narzutowy charakterem, odziedziczyłam jakość i bujność owłosienia. Na swoje nieszczęście, nie tylko tych, na których mi najbardziej zależy - posiadam również okazały i wyjątkowo odporny las na nogach, busz na rękach, krzaki nad oczami, oraz - może nie spektakularny, ale jednak - wąsik. Cóż zrobić, taka moja paskudna uroda! O ile okres zimowy pozwolił na delikatne zapuszczenie się tu i ówdzie, to sezon ochronny dla sarenek definitywnie się kończy; co za tym idzie, postanowiłam wziąć się i pęsetę w garść i w końcu zrobić porządek - na początek z brwiami.

 Nienawidzę, och, jak strasznie nienawidzę tego robić!

 Nie wiem, czy wspominałam, ale jestem ślepa - może nie do końca jak kret, ale mam dość konkretną wadę wzroku, co za tym idzie - czynności precyzyjne, takie jak skubanie włosków, muszę wykonywać albo w soczewkach, albo z twarzą przysuniętą do lusterka na centymetr. Moje pole ostrego widzenia kończy się po jakichś pięciu centymetrach, więc próby złapania tego jednego, cholernego włoska trwają zawsze po kilka minut, a przy okazji zawsze co najmniej kilka razy solidnie się uszczypnę.

 Tak więc... nienawidzę.

 ALE... oczywiście musi być jakieś ale ;)

 Podczas leniwej wędrówki po blogach, trafiłam na intrygujące hasło: nitkowanie brwi. Spontanicznie wyobraziłam sobie a) brwi wyskubane do wątłego rządka pojedynczych włosków b) łapanie każdego kłaczka na miniaturowe lasso. No bo, what the hell? Jak wyrwać sobie włosy nitką?



A tak, tzn. bardzo prosto:


W skrócie: urywa się nitkę (może być bawełniana, ale im bardziej sprężysta i mniej kudłata, tym podobno lepiej - poleca się jedwabne) długości circa przedramienia, wiąże tak, by stworzyć pętlę. W nią wkładamy palce - mały, serdeczny i środkowy obu dłoni, nitkę skręcamy, by zrobiły się nam dwie pętle, a następnie robimy to, co widać na filmie :D Włoski łapią się w skręcającą się nić jak w mini-depilator i są bezlitośnie wyrywane.

Zalety:
  • Jest 10 razy szybciej niż pęsetą. 
  • Wyrywane są wszystkie włoski jak leci, nie tylko te, które widać, dzięki czemu uzyskujemy idealnie gładką skórę. 
  • Nie ma możliwości ucięcia włoska przy skórze, tak jak przy pęsetce - po prostu jest to niemożliwe.
  • Nie boli mniej, ale boli krócej; nie da się też złapać i uszkodzić samej skóry.
  • Nić - lepsza czy gorsza - znajdzie się w każdym domu. Pęsetki - zwłaszcza te dobre - uwielbiają ginąć (podejrzewam je o zmowę ze skarpetkami i spinkami do włosów).
Wady:
  • Żeby nie było za pięknie: nie jest łatwo, przynajmniej na początku - żeby w ogóle nauczyć się łapać włoski, trzeba się nieźle nagimnastykować, zerwać trzy razy nitkę i kląć tak, żeby facet przyleciał z pokoju obok i patrzył jak się krzywdzisz, a potem syczeć z bólu, gdy nitka się "zatnie". 
  • Niestety również na początku ciężko mówić o jakiejkolwiek precyzji, a niestety, nitkowanie ma to do siebie, że masakruje wkręcone włoski i ciężko je potem doprowadzić do ładu.
 Po zabiegu przetarłam depilowane powierzchnie tonikiem Lirene (fioletowy, do cery tłustej) - rano po początkowym zaczerwienieniu nie było śladu, nie wyskoczyły mi też żadne syfki, czego się nieco obawiałam. Alleluja! Dodam, że z rozpędu pozbyłam się tą metodą niemal całego puszku znad górnej wargi. I nie umarłam z bólu!

 Ogólnie - pomimo trudności na starcie - jestem zadowolona z tego odkrycia :) Na licznych filmach na YT widać, jak sprawnie idzie nitkowanie dziewczynom, nie widzę zatem powodów, by ktokolwiek miał się tego nie nauczyć - nawet taka manualna kaleka, jak ja.

sobota, 10 marca 2012

Pierwszy kryzys

 Dopadł mnie wczoraj rano.

 Po środowym maratonie w piątek rano mięśnie ud zawyły unisono, że mają dość i mam dać im spokój. Niewiele brakowało, bym na to przystała, jednak uratował mnie mój luby, który stwierdził, że jeżeli wyłącznie z powodu mgły i lekkich zakwasów dam sobie spokój, to będę szukała wymówek przy każdej okazji.

 Pokonałam zatem pokusę i popedałowałam do pracy, gdzie dotarłam spóźniona, ale jednakowoż dumna z siebie.

 Dziś waga pokazała 62,7, po wczorajszych 62,2. Widać taka kolej rzeczy, zresztą bardziej istotne od wagi będą dla mnie zmiany w obwodach talii, bioder i ud nad kolanami.

 Niepokoją mnie dwie rzeczy.

 Po pierwsze, ból; nie tyłka, bo ten powoli mija, a w każdym razie jest o wiele mniej dokuczliwy; nie "zakwasy", bo te lubię (perwera), lecz ból kolan. Z tymi stawami przez wiele lat miałam problemy, które od dłuższego czasu nie dają o sobie znać - poza sporadycznym (i spontanicznym) przeskakiwaniem rzepek. Teraz jednak ból wrócił - i jest niefajny. Może to tylko kwestia gwałtownego zwiększenia ruchu i po prostu minie i nie ma się czym martwić...

 Z drugą rzeczą walczę już od dwóch lat i mam nadzieję, że w tym roku problem ten ostatecznie rozwiążę - a jest to kwestia mojego permanentnego kataru, chrypki i nawracających zapaleń gardła, angin i cyklicznie zapchanych zatok. Zaledwie tydzień temu skończyłam antybiotyk z okazji zapalenia oskrzeli - wczoraj obudziłam się zapchanym nosem i lewą zatoką przynosową bolącą tak, że miałam ochotę wydłubać sobie oko. Rozkosznie, prawda?

 We środę mam wizytę u dr-a W., mającego opinię lekarza dokładnego, delikatnego i rozsądnego. Mam nadzieję, że będzie w stanie mi pomóc, bo po ostatnim laryngologu, który powiedział mi, że WYDAJE MI SIĘ, że po tylnej ścianie gardła leje mi się ropa i że on nic nie może zrobić, jestem lekko zdesperowana.

środa, 7 marca 2012

61,7

 Nie powiem, nie jest łatwo. Najbardziej dotkliwy jest ból, mówiąc oględnie w rejonie guzów kulszowych. Czyt. "przeraźliwie boli mnie dupsko". Nie jest to raczej wina siodełka, tylko wygrzewania rzeczonego zadka na miękkich fotelach od zeszłego roku, poza tym dziś boli JAKBY mniej, więc jest szansa, że przywyknę.

 Przeraża mnie ruch uliczny - zarówno samochody, jak i piesi. Ci pierwsi, stający na przejściach dla pieszych, zastawiający ścieżki rowerowe, wymuszający pierwszeństwo. Piesi, cierpiący na syndrom "czerwonego dywanu" - czy wyłożona czerwoną kostką ścieżka dla rowerów jest wygodniejsza, że przyciąga spacerowiczów jak magnes? Czy to, że chodnik jest szeroki, oznacza, że trzeba po nim iść środkiem? A zadzwonić nie mogę, bo to ON ma pierwszeństwo i zaraz będzie awantura... A same chodniki? Dramat; teoretycznie rower może poruszać się tylko po takim, który jest szerszy niż 2 metry. Większość nie jest, a te które są, mają dziury, jak plaster szwajcarskiego sera.

 Kolega-rowerzysta poleca mi nauczyć się jeździć w ruchu ulicznym - dziś przejechałam w ten sposób fragment 7-mio kilometrowej trasy do pracy. Jechałam z duszą na ramieniu i uciekłam na ścieżkę rowerową, gdy tylko się pojawiła... Za duży strach, że ktoś mnie trąci... Dla niego rysa, a dla mnie - potencjalna kaplica.

 Niemniej - podoba mi się :D Mimo, że obiektywnie jadę wolniej, niż autobus, to nie dotyczą mnie przystanki, nie tkwię w korkach, a przy okazji - dbam o swe nadobne ciało. Pokonanie trasy dom-praca zajmuje mi niecałe 45 minut, a mam zamiar zredukować ten czas do 30 minut (nie mam pojęcia, czy to realne - czas pokaże).

 Wczoraj kupiona waga z Lidla (39,90) wskazała dziś rano 61,7 kg. Plan - 5 kilo w dół.

 Plan tuningu - srebrne dynamo, srebrna lampka na przód, koszyk na kierownicę (do wożenia malowniczego pora) i ewentualnie jakaś sakwa na tył.

niedziela, 4 marca 2012

I want to ride my bicicle, I want to ride my bike!

 Panie i panowie...

 ...kupiłam rower.



 Śliczny, prawda?

 Wypatrzyłam go na Alledrogo w piątek, dziś odebrałam od sprzedającego, który, jak się okazało mieszkał zaledwie kilka przystanków ode mnie.

 Jestem absolutnie zachwycona, nie tylko samym rowerem (który jest piękny, zadbany, lekki i świetnie, gładziutko jeździ), ale również samym sprzedawcą - właścicielem tej strony: http://www.holendry24.pl/, po którym widać, że lubi to, co robi, a przy okazji jest - w pozytywnym tego słowa znaczeniu - sprzedawcą starej daty. Zamiast zachęcać do natychmiastowego kupna, zaprosił do przejażdżki i obejrzenia innych rowerów, dokonał niezbędnych poprawek w ułożeniu kierownicy, a gdy poszłam przetestować tę Czerwoną Rakietę, zabawiał mojego faceta rozmową o prowadzeniu biznesu :) Także - jeżeli ktoś szuka roweru z duszą (bo jestem pewna, że mój nabytek takową posiada) lub części do klasycznego holenderskiego bicykla - polecam!

 Jutro - siedmiokilometrowa wyprawa do pracy. Planowo powinno mi to zająć 40 minut, czyli niemal tyle samo, co kombinacja autobus+tramwaj, wliczając w to przystanki, korek i czekanie na tramwaj.

 Mam nadzieję, że to czerwone cudo przejeździ ze mną bezwypadkowo wiele kilometrów, za co zamierzam odpłacić mu się regularnym polerowaniem, wymianą dynama i przedniej lampki na chromowane, oraz gustownym wiklinowym koszyczkiem.

czwartek, 1 marca 2012

Zakochać się we włosach

 Powinnam mieć zakaz wchodzenia do miejsc, gdzie występują kosmetyki.

 Wystarczyły dwie minuty, podczas których farmaceutka realizowała na zapleczu moją receptę, bym wypatrzyła obniżkę na maskę do włosów WAX do włosów suchych na końcach i przetłuszczających się u nasady, z aloesem i wyciągiem z henny, w szokującej pojemności 480 ml. Nie oparłam się. Maska jest ważna do 2015 roku, więc, o ile przetrwam grudniowy koniec świata, będzie na zaś. NIEMAL czuję się usprawiedliwiona...

 Wczoraj włosowo dałam do pieca. Półtorej godziny z olejem amla, zmycie szamponem z rzepą i ponad pół godziny z maską Biovax z dodatkiem naturalnego miodu, zawiniętą na głowie w czepek oraz ręcznik, dały obłędne rezultaty. Po zdjęciu trzech grubych papilotów założonych na noc, uzyskałam mięsiste, lśniące i miękkie jak jedwab (nie przesadzam) loki. Obłęd!

 Jakby tego było mało, po kilku dniach spędzonych na mozolnym oskubywaniu się z końcówek, od czego dostawałam już migreny i zeza, zacisnęłam zęby i stojąc nad umywalką, opitoliłam jak leci wszystkie suche kosmyki. Koniec rozsupływania mikro-dreadów na końcach!

 A tak moja koafiura wyglądała po całym dniu - bez utrwalenia piankami, lakierem i innym lepiszczem, rozczesane chwilę wcześniej:


 (Loczki po lewej są rzadsze, iż gdyż ponieważ był tam tylko jeden papilot, który, niestety, przez noc się rozpapilocił)

 Powiadam zatem: warto łazić w ręczniku na głowie przez jeden wieczór raz na kilka dni, by uzyskać taką jakość. Zakochuję się w swoich włosach!

środa, 29 lutego 2012

Warrrkocz!!!

Post-bonus, bom z siebie nieprawdopodobnie dumna.

Zaplotłam sobie warkocz - sama!

Tak, jest krzywy, tak, z boku głowy, ale tymi ręcami żem go uczyniła!

Oto dowód:

















Ale jestem fajna, co? :D

Wiosna, pora radosna (i błotnista)

  Pomimo tego, że do kalendarzowej wiosny zostały jeszcze 3 tygodnie, mój mózg wszedł już w okres wzmożonej aktywności - czytaj: mam cholernie dużo dziwnych pomysłów.

 Raz: przez najbliższy miesiąc testuję opisaną ostatnio metodę OCM - jak do tej pory sprawuje się rewelacyjnie.


 Dwa: intensywnie reanimuję zasuszone i połamane jak nieszczęście włosy. Co za tym idzie - rezygnuję z super-hiper markowych kosmetyków pełnych silikonów, na rzecz zestawu:

- olej kokosowy,
- olej amla,

- mgiełka Radical,
- aloesowy balsam Mrs. Potter's (do mycia, zamiast szamponu),
- szampon Eva Natura z czarną rzepą, skrzypem i łopanem,
- odżywka Isana Professional z olejkiem arganowym,
- maska Biovax, wzbogacona ręcznie miodem,
- maska Alterra z granatem i czymś tam :P
 ...oczywiście nie wszystko na raz, tylko w rozsądnych kombinacjach.

 Odstawiam suszarkę, przestaję czesać się co kwadrans (swoją drogą - niezła obsesja...), końcówki zetnę własnoręcznie (taka będę zdolna, a co!) i zobaczymy, jak kłaki zareagują na kurację.



 Trzy: z kombinacji "autobus-tramwaj-metro-atak szału" przesiadam się na rower. Tak, kończy mi się bilet, nie, nie mam pieniędzy na następny :] Ciekawe, jak długo wytrzymam.

 Cztery: Co tu dużo mówić - dupsko urosło mi jak szafa. Nie zamierzam zwalać tego na źle dobrane pigułki i koniunkcje gwiazd, po prostu spasłam się przez zimę :D Niestety, moim naciągniętym do granic przyzwoitości spodniom nie jest do śmiechu; jedna para poległa tydzień temu, gdy próbowałam przesadzić nogę nad bramką w metrze. Suchy trzask, świeży powiew poniżej pleców i przez resztę dnia wszyscy chętni (patrzący pod odpowiednim kątem) mogli podziwiać mój poślad odziany w majtki Marks&Spencer. Także - basta, tłuszczu, won z mych bioder! Do zrealizowania tego celu przyda się punkt trzeci, a następnie...

 Pięć: Bieganie. Buty, drogie, dobre i potwornie brzydkie. Wydałam na nie kupę kasy i wypadałoby w końcu zacząć ich używać regularnie, a nie od wielkiego dzwonu. Mam takie nieśmiałe marzenie - uczestnictwo w maratonie. Może by tak... za rok?

 Sześć: Ojciec mój szanowny zakupił grunt pod miastem. Jako absolutny maniak uprawiania roślinek doznałam niemalże apopleksji z entuzjazmu i przez zimę zebrałam pokaźną kolekcję rozmaitych nasion, wyrysowałam co gdzie posadzę, ba, pewnego wieczoru przy winie skonstruowałam nawet excelowską tabelkę z okresami wegetacji... Pierwsze przekopanie przyszłej ziemi uprawnej zaplanowałam już na najbliższy weekend :)

 Najzabawniejsze w tym wszystkim jest to, że wszystkie powyższe punkty zamierzam wcielić w życie w marcu...
...może poza maratonem.

niedziela, 26 lutego 2012

OCM... OCB?

Pryszcze, wągry, syfy, zaskórniki - słowem: trądzik. Zaatakował mnie, jak większość populacji, w okresie dojrzewania. Nie był na szczęście zbyt agresywny, bo nie zostawił blizn, ale do dziś lubi o sobie przypomnieć, uświetniając dnie po imprezach, stresie lub nieprzespanych nocach.

Rady rodziny opierały się na zestawie: wietrz, szoruj, susz. A więc wietrzyłam, szorowałam, suszyłam alkoholowymi specyfikami, i faktycznie, JAKBY pomagało - dopóki kosmetyczka, u której w końcu wylądowałam, nie orzekła, że moja cera świeci się i ocieka sebum, bo się po prostu BRONI - przed tarciem i zasuszaniem...

Po zmianie pielęgnacji przez lata było dobrze. Dopóki, mieszkając z domu rodzinnym, było mnie stać na krem i żel po 5 dych tubka, dopóki mogłam jeść co chciałam i wyspać się do oporu w każdy weekend - twarz dawała sobie radę, przyozdabiając się okazjonalnym syfkiem lub dwoma raz na miesiąc.

Niestety, okres cielęcy się skończył, wyniosłam się na swoje, zaczęłam oszczędzać - bo skoro to krem i tamto krem, to co za różnica? Że cera ma dziwny kolor, że pojawiają się plamki - no cóż, nie mam już 16 lat, tylko dychę więcej... Że ciągnie? Że się łuszczy, że znowu wysypało...? Pewnie jem za mało warzyw...

Słowem - w glorii i chwale doprowadziłam swoją dwudziestosześcioletnią facjatę do ruiny. Znowu.

ALE!

Przypadek (ze szczyptą mojego pracoholizmu) sprawił, że odkryłam bardzo ciekawą metodę na opanowanie zapuszczonej jak nieszczęście cery. Otóż w pracy poproszono mnie o wykonanie przeglądu blogów urodowych do pewnego projektu. 

Zasadniczo byłam dość mocno sceptycznie nastawiona do osób, które świata poza smarowaniem, nacieraniem i upiększaniem nie widzą świata, do tego stopnia, że postanawiają wrażeniami z użytkowania nowego kremu podzielić się ze światem... Po czym wsiąkłam! Odkryłam, z niemałym zaskoczeniem, że owszem, jest pewna (niewielka) grupa blogerek, które piszą o "puderkach, kolorkach i pazurkach" (z tytułami w Comic Sans), ale zdecydowanie przeważają dziewczyny i panie piszące rozsądnie, konkretnie i po prostu DOBRZE. Od bloga do bloga, od notki do notki, od zdania do zdania - trafiłam na frapujące hasło - OCM.

Ki diabeł?

OCM, czyli Oil Cleansing Method. W dużym skrócie: miesza się olej bazowy z olejem rycynowym, masuje tą miksturą lico przez około dwie minuty, następnie nakłada bardzo gorący ręcznik na twarz, wyciera nim dokładnie olej i spłukuje lodowatą wodą.

ZGROZA. Przed oczami stanęła mi twarz, na której można smażyć jajko, koła rozmazanego tłuszczem makijażu wokół oczu, oraz przylegające raz na zawsze przezwisko "człowiek-frytkownica". Użytkowniczki zachwalały jednak - żaden olej nie zostaje, wszystko wsiąka, a twarz nabiera gładkości podobnej pupce niemowlaka. Jak to możliwe?

Postanowiłam sprawę dogłębnie przemyśleć. Przypomniały mi się słowa kosmetyczki o skórze broniącej się przed przesuszeniem, jednak wciąć wcieranie czystego tłuszczu w przetłuszczającą się twarz wydawało mi się bluźnierstwem. Właściwie wszystko, wraz z olejem rycynowym, który kupiłam kiedyś w celu (bardzo nieudolnej, jak wiem teraz) pielęgnacji włosów, miałam w domu. Wracając z pracy za śmieszne pieniądze dokupiłam olej kokosowy i migdałowy (Kuchnie Świata FTW), przygotowałam ręczniczek, olejki, związałam włosy, głęboki wdech... i nałożyłam dekokt na twarz.

Ciepło, miło. Masuję. No, nie takie głupie, muszę powiedzieć. Twarz, rozmasowywana opuszkami zaczyna mrowić, chyba dawno nie poświęcałam jej takiej uwagi, jak teraz. Czoło, nos, broda, policzki, skronie. Olej jest zadziwiająco wydajny, wystarcza dosłownie kilka kropel, a w trakcie masowania zdaje się gdzieś znikać. Moczę ręcznik w gorącej wodze, składam, wyżywam i PAC na twarz. Jest bardzo ciepły, ale absolutnie do wytrzymania. Przyciskam go mocniej i czekam, aż wyraźnie ostygnie, po czym wycieram nim twarz. Z lustra patrzy na mnie wściekle różowy, ale bezbłędnie matowy pyszczek. Ochlapuję się zimną wodą, czując, jak ściąga mi się skóra (jak to, kurde, możliwe??) i jeszcze raz patrzę w lustro.

Powoli wracają mi normalne kolory. Z początku nie widzę żadnej super zmiany, jednak po chwili dostrzegam, że pory są JAKBY mniejsze, zniknęły suche skórki na policzkach, kolor TROCHĘ się wyrównał... no cóż, w dotyku faktycznie nie ma porównania, mam skórę jak po zabiegu algowym, czy innej maseczce. Za 1/1000 ceny...

Następnego dnia spodziewam się właściwie wszystkiego - od pustyni, po morze sebum i wysyp paskudztwa. Owszem, nos się łuszczy lekko (katar od tygodnia), ale reszta jest w idealnym porządku - jakbym właśnie umyła twarz. Teoretycznie (i w idealnym świecie, gdzie nie stoi się w godzinnych korkach) OCM powinnam wykonać także rano, ale po prostu nie mam na to czasu (ani chęci).

Trudno mi powiedzieć, jak ta kuriozalna (zdawałoby się) metoda sprawdzi się u mnie na dłuższą metę, bo jestem ledwo po 3 użyciach. Po każdym zabiegu mam wrażenie, że skóra wygląda ociupinkę lepiej, aczkolwiek dziś przywitał mnie widok jednego, maleńkiego pryszczyka na kości policzkowej (nigdy się tam nie pojawiały). Zastanawiam się, na ile to zasługa olejów, a na ile masażu i poprawy ukrwienia, choć fakt, drugiego dnia dodałam do mieszanki więcej oleju migdałowego, by zredukować zawartość rycynowego, który STRASZNIE wysusza i ściąga.

Jak wymieszać olej?

Skóra tłusta: 30% oleju rycynowego + 70% oleju bazowego (lub ich mieszanki)
Skóra normalna: 20% oleju rycynowego + 80% oleju bazowego
Skóra sucha: 10% oleju rycynowego + 90% oleju bazowego.

Co może być olejem bazowym? Właściwie każdy olej - chociażby słonecznikowy (choć oczywiście warto, by był nierafinowany, eko, fair-trade etc.), natomiast w częstym użyciu są: kokosowy, migdałowy, arganowy, macadamia, jojoba, lniany, krokoszowy i jaki tylko przyjdzie potencjalnemu użytkownikowi do głowy. Silnikowy raczej odpada.

Co można dodać? Niektórzy polecają olejki eteryczne, np. olejek z drzewa herbacianego. Ma on właściwości odkażające i ściągające. Myślę, że może się sprawdzić również rozmarynowy i szałwiowy, jednak ja osobiście jeszcze nie próbowałam.

Dla kogo? Prościej raczej powiedzieć, dla kogo nie - nie poleca się tej metody przy silnym, ropnym trądziku (brutalnie mówiąc, pękające syfy + otwarte pory + ciepło = więcej syfów) i osobom z pękającymi naczynkami.

Strasznie jestem ciekawa, co będzie dalej. Staram się nie nastawiać, że odkryłam pielęgnacyjne Eldorado, ale dopóki ta metoda będzie się sprawdzała - to czemu nie?

sobota, 25 lutego 2012

3, 2, 1... Launch!

 Nadchodzi taki moment w życiu żółwia, że postanawia on zmienić coś w swoim życiu.

 Nie wierzę w noworoczne postanowienia; obietnice wymuszone przez okoliczności są, zasadniczo, guzik warte. Postanowienie, które podjęłam pewien bliżej nieokreślony czas temu brzmi: podejmować decyzje, zmieniać się i nie oglądać za siebie KAŻDEGO DNIA.

 Mam głowę wściekle pełną pomysłów - na wszystko. Człowiek żyje po to, by badać, odkrywać, smakować, czuć - i cieszyć się tym. Nie wierzę w ascezę - jest ona dla mnie osobliwym wynaturzeniem. Więc, od jakiegoś czasu, badam, odkrywam, smakuję i uczę się czuć - każdego dnia na nowo.

 Będzie zatem o zmianach, o doznaniach, przypływach i odpływach, woniach, kolorach i fakturach. O poszukiwaniu cielesnej i duchowej perfekcji.

 Zatem - start.